Zacznę od tego, że 29.06.16 r. to najlepszy dzień w moim życiu (niezależnie ot tego jak bardzo banalne jest to stwierdzenie). Podróż Gdynia Orłowo => Gdynia Główna => Gdynia Kosakowo przebiegała niemiłosiernie wolno. Począwszy do upału i olbrzymich kolejek do każdego miejsca, kończąc na braku klimatyzacji w open'erowych autobusach. Wszystko szło nie tak jak powinno. Po nieprzespanej nocy i 5 godzinach włóczenia się bez jakiegokolwiek calu po Gdyni, mój nastrój koncertowy wskazywał 'nie wiem jak tam wytrzymam'. Nasza doba hotelowa zaczynała się o 16, więc doliczając prysznic i dojazd nawet nie przypuszczałam, że zdążymy na 'The Last Shadow Puppets'. Po dotarciu na miejsce byłam przerażona. Nie tylko ogromem przestrzeni na terenie festiwalu, ale i ilością ludzi. Nie spodziewałam się takich tłumów, mimo, że nie była to moja pierwsza tego typu impreza masowa. Szliśmy w milczeniu, ja i moi znajomi. Myślę, że gdyby ktoś nas obserwował z boku, mógłby odnieść wrażenie, że jesteśmy tu z przymusu i że ktoś nam wcisnął te wianki na głowę siłą, albo, że wracamy z pogrzebu. Whatever. Wszechobecne kolejki doprowadzały mnie do stanu 'jestem zbyt zmęczona, by ustać na nogach', a głosy typowych ludzi narzekających na wszystko i wszystkich np. 'tylko nie fani Florence", albo 'o nie zjeby w wiankach' wcale nie poprawiały mojego samopoczucia. Wszystko przeciwko nam. Kiedy wreszcie przeszliśmy przez wszystkie możliwe kontrole, dostaliśmy opaski i znaleźliśmy na tyle siły, żeby pójść w kirunku Main Stage, dochodziła godzina 19:15. Powoli docierało do mnie, że będę tak daleko od sceny, że nie zobaczę nawet czubka głowy Alexa, czy Milesa. Zapowiadało się zdecydowanie bardzo średnio, w mózgu mini panika. Weszliśmy w tłum, coraz bliżej i bliżej, aż w końcu (bez żadnego przepychania się oczywiście, pełna kulturka) znaleźliśmy się w miejscu, z którego idealnie mogliśmy podziwiać seksowne ruchy Alexa Turnera i Milesa Kanea. Dosłownie w momencie zapomniałam o całym tym niewyspaniu i zmęczeniu. Skakałam jak najwyżej, śpiewałam głośno i było taaaaak wspaniale! 'The Last Shadow Puppets' rozgrzali publiczność do czerwoności! Energia jaka od nich biła była niesamowita, jeden z lepszych koncertów na których byłam. Alex zawijał pośladkami na prawo i lewo, a później zawisł pomiędzy środkowymi barierkami, trzymany za ręce i nogi przez fanów. Dość niecodzienny widok
Po tym koncercie moje nastawienie zmieniło się o 180 stopni. Co prawda nie miałam nadziei na to, że na 'Florence + The Machine' będę jakoś blisko sceny, ale byłam tak pozytywnie naładowana energią chłopaków, że nic nie zdołało mi już zepsuć humoru. Nagle ludzie zaczęli wychodzić. Nie, że pojedyncze osoby, całe stada Open'erowiczów podążało w kierunku przeciwnym od Main Stage. Do tej pory nie wiem jak to się stało, ale znalazłam się w 2 rzędzie, obok przesympatycznych ludzi, którzy śpiewali, rozmawiali, a gdy zaczął padać deszcz, użyczali swoich płaszczy przeciwdeszczowych. No miłość w brokatowo-wiankowej postaci! Niby od TLSP do FATM była długa przerwa, jednak ja nie odczułam jej ani trochę. Z takimi towarzyszami to czysta przyjemność. W międzyczasie na scenie pojawił się Tom - harfista F+TM i wywołał tym niemałe poruszenie (głównie krzyki i piski haha). Zanim się obejrzeliśmy, była 21:59 i napięcie rosło wszędzie wokoło.
Gdybym miała opisywać przeżycia na każdej piosence, to pewnie nie skończyłabym tego posta do następnego koncertu, więc przejdę tylko do tych NAJWAŻNIEJSZYCH (o ile uda mi się takie wybrać). 'Shake It Out' na żywo słyszałam już dwa razy, ale ten trzeci to było zupełnie coś innego. W przedmowie Flo dała nam-publiczności do zrozumienia, że mamy przejąć rolę chóru. Mam wrażenie, że każdy człowiek znajdujący się na terenie Open'era wyrzucił z siebie to 'shake it out!'. Niektórzy głośniej, inni ciszej. Znajdowaliśmy się wtedy wszyscy jakieś 3 cm nad ziemią, tak mi się wydaję. Cudownie było również usłyszeć 'Sweet Nothing', które powróciło na setlistę po długiej przerwie. Przed 'How Big How Blue How Beautiful' wszyscy na prośbę Flossy odłożyli telefony. To niesamowite jaką 'władzę' nad tłumem ma wokalista. Później zdarzyło się coś, czego nie do końca się spodziewałam (albo nie chciałam się spodziewać). 'Various Storms & Saints' to najsmutniejsza, a zarazem chyba najbardziej emocjonalna piosenka w całej dyskografii FATM. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek usłyszę ją na żywo, a jednak stało się. W tym momencie uświadomiłam sobie, jak ważny jest dla mnie album 'HBHBHB'. Nie byłam do niego przekonana od początku, od pierwszego przesłuchania. Był tak różny w brzmieniu od dwóch poprzednich, że moje szare komórki nie do końca zdawały sobie sprawę z tego jakim arcydziełem jest ten album. Po 'VS&S' miałam wrażenie że coś we mnie pękło, w pozytywnym znaczeniu. Kolejnym ważnym i chyba nawet kulminacyjnym w moim przypadku momentem koncertu było 'Queen Of Peace'- piosenka która od pierwszego przesłuchania była moim faworytem. Na żywo nie do opisania. Zespół grał ją prawie 7 minut, podczas, gdy sama piosenka trwa może z 4,5 minuty. Florence zeszła do publiczności. Byłam tak blisko, a mimo to nie mogłam przyjąć do wiadomości, ze być może uda mi się jej dotknąć. Zeszła, stanęła po mojej prawej stronie na barierkach i patrzyła się na nas z miłością, której nie umiem tu pokazać. Moją prawą ręką zdołałam złapać jej dłoń.(UDAŁO MI SIĘ SPEŁNIĆ MARZENIE NR #2).
'Zimne ręce, jakie ona ma zimne ręce.'- to jedyne co mi przyszło do głowy w tamtej chwili. Ola, moja przyjaciółka z którą stałam podczas trwania koncertu całkiem przypadkowo dostała wianek, który wcześniej ozdabiał rude włosy Flo. Dała mi go, tak po prostu. Wiedziała ile to dla mnie znaczy i to było takie wspaniałe! Nie wypuściłam go z rąk aż do powrotu do domu. 'Spectrum' to był chyba najbardziej niesamowity moment w moim życiu (co nadal brzmi bardzo banalnie). Już po pierwszych brzmieniach tego utworu w górę powędrowały miliony mieniących się we wszystkich kolorach tęczy balonów, neonowych glowsticków i banerów z napisami przepełnionymi miłością od pierwszej do ostatniej literki. Uczucie, które pochłonęło audytorium było czymś nie z tej Ziemii. Tyle miłości w jednym miejscu! Florence była ogromnie wzruszona, ten wyraz twarzy mówi sam za siebie.
Zaczęła skandować głośno 'love is love is love is' i wszyscy ponieśliśmy ten krzyk poza obręb festiwalu, miasta, państwa. To było coś więcej niż pokazanie swojej tolerancji i akceptacji dla osób o innej orientacji. To była miłość w najczystszej, bezbronnej postaci. Nie wiem jak mogę lepiej to przedstawić. Zaczęliśmy się przytulać. Wszyscy. Nie było ważne kto jak wygląda, jakiej jest narodowości, jakie ma poglądy. Wszyscy byliśmy RÓWNI, pełni MIŁOŚCI do świata. Nadal nie mogę pozbierać myśli po tej akcji, dlatego pisze tak chaotycznie. Flossy podsumowała całe wydarzenie słowami "We are all under the same sky'. Nie można było tego lepiej określić. Na 'Dog Days Are Over' wszyscy bawiliśmy się świetnie. Półnadzy, przepełnieni energią ludzie, których łączy coś więcej niż tylko muzyka. Wymachiwaliśmy ubraniami we wszystkich możliwych kierunkach. Niemiłosiernie długo czekaliśmy na bis, jednak kiedy zespół wyszedł z powrotem na scenę i po dwóch bisowych utworach, zagrał tą specjalnie dla nas. Tylko dla polskiej publiczności. 'Third Eye' grane na nasze życzenie, życzenie polskich fanów. Florence trzymała w górze oko z sercem w miejscu źrenicy-naszyjnikiem, który dostała od polskiego fanclubu. Wytworzyła się jakaś dziwna wieź pomiędzy publicznością a samą Flo. Nie wiem czy wiecie co mam na myśli. Wszyscy śpiewaliśmy wers "I'm the same, I'm the same, I'm trying to change' i to w jakiś sposób nas wszystkich połączyło. Przecież nikt z nas nie jest idealny, wszyscy mamy wady którym codziennie stawiany czoła.
Mądrość życiowa w tak, krótkich, prostych słowach. Flossy pożegnała się z nami, ale (jak zauważyła jedna z adminek naszego fanclubu) nie zbiegła ze sceny. Schodziła wolno, klaszcząc i kłaniając się nam, zwyczajnym (choć może jednak trochę niezwykłym) fanom.
Pure Magic.
Można przypuszczać, że to koniec tego jakże wyczerpującego (nie tylko jeśli chodzi o ilość słów) posta, ale mam jeszcze coś ważnego do napisania. Z reguły nie lubię poznawać ludzi przez internet, uważam, że ja jako osoba, nie mogę być poznana przez kogoś innego w internecie nawet w 50%. Zaryzykowałam po koncercie w Łodzi i zaczęłam pisać z paroma osobami z fanclubu, ale bardzo denerwowałam się spotkaniem Ich z tzw 'realu'. Jak wielkie więc było moje zdziwienie, kiedy spotykając pozornie nieznajomych ludzi (Julka, Maryś, Adaś) nie napotkałam żadnej bariery typu 'widzimy się pierwszy raz w życiu, jakie to dziwne'. Przytulaliśmy się będąc w pokoncertowej euforii. Nie potrafię opisać słowami ile to dla mnie znaczyło.
Podsumowując, myślę, że każdy, kto czytając ten post pomyślał na początku, że określenie 'najlepszy dzień życia' jest błędne, został z tego błędu wyprowadzony. Muzyka to bardzo dziwna więź łącząca ludzi, którzy niekoniecznie są do siebie w jakikolwiek sposób podobni. I to właśnie jest magia.
see yaa
xxx